Pies automatycznie się uśmiechnął. Podbiegł do mnie i miał zamiar mnie przytulić, jednak zrobiłam krok w tył.
- Vice? - spytał cicho, patrząc na mnie z ukosa.
- Steve? - odpowiedziałam, jakbyśmy grali w gierkę.
Mina mu zrzedła. Tym razem nie miałam żadnych wyrzutów sumienia czy oporów. Niech pocierpi, nasz lowelas.
- Jak tam Meghan? - podjęłam rozmowę. - I jak dzieci? Czujesz się dumny będąc ojcem? Czy one cię w ogóle poznały?
Pytałam spokojnym głosem, jakbym dopytywała o smak jedzenia.
- Vi, ja nie jestem ojcem. - próbował wyjaśniać Steve.
- Akurat. - prychnęłam, niczym wąż jadowy. - I nie mów do mnie Vi. - zmieniłam zdanie.
- Jak to pra... - zaczął, lecz mu przerwałam.
- Wiesz co, mógłbyś mieć przynajmniej tyle godności, by nie wypierać się
tego, co robiłeś i czym to poskutkowało. Mydło nie mydło - kupiłeś,
zjeść trzeba. - warknęłam. - Mam nadzieję, że nie zamierzasz pozostawić
swoich potomków? Chyba nie masz zamiaru pozwolić, by wychowywał je jakiś
podpalany bałwan?
Najeżdżałam na niego, a moje oczy i głos stawały się co raz to surowsze.
Zazdrość mnie brała jak diabli. Przychodzi ta pinda, niby nie chce z nim
rozmawiać, a on leci do niej jak na zawołanie, ze śliną w pysku! No i
jeszcze te szczeniaki. Ja pieprzę, w co się wpakowałam? Po co się z nim
przyjaźnię? Nie zamierzam być "przyjaciółką domu". Nie chcę patrzeć, jak
poświęca się rodzinie, a dla mnie ma co raz mniej czasu. Z drugiej
strony nie wyobrażam sobie teraz nie odtrącić Steve'a. Na pewno będzie
mnie przekonywał, że to nie tak, że Maggie (tfu! mówię o niej
zdrobniale?) sama go nie chce, nawet że to nie są jego geny.
Nie zamierzam jednak odbierać szczeniakom ich ojca. Co do tego, że
owczarek zająłby się nimi jak własnymi nie miałam wątpliwości. Wyglądali
z Meghan na zżytych. Jednak kicham na niego. Wydawał mi się snobem.
Dzieciaki muszą mieć ojca, a jeśli biologiczny ma się dobrze, trzeba
zrobić wszystko by był nim on.
Pomijając same szczeniaki Steve musi wiedzieć, że ponosi się konsekwencje za życie.
Retriever już szykował się do frontu, więc wzięłam głęboki oddech. Nie
lubiłam kłótni. Przekrzykiwanie siebie nawzajem jest do niczego, o wiele
lepiej jest rozmawiać na spokojnie, używają argumentów. Kłótnia to
ucieczka, znak, że się ich nie ma.
Wtedy pierwszy raz nawiązałam więź z innym światem. Miałam tego
wszystkiego dość i było to ponad moje siły. Wiedziałam swoje. Steve nie
ma się co sprzeczać. Ukoiłam więc swój umysł, a niespodziewanie zalała
mnie fala... ciszy. Ciszy i spokoju. Czułam się, jakbym dryfowała,
fizycznie jak i psychicznie. Było mi po prostu lżej.
Z chwilą gdy Steve zabrał głos wszystko runęło.
Nie słuchałam nawet, co mówi.
- Steve. - powiedziałam stanowczo. Nie krzyknęłam. Nie warknęłam. A
zamilkł. Wyobrażałam już sobie jak wyglądam - cała spięta, z
zaciśniętymi zębami, oczami niczym sztylety.
- Zamknij się i posłuchaj. - przemówiłam. - Nie obchodzi mnie, co masz
mi w tej sprawie do powiedzenia. Wiem co powinnam wiedzieć, i to od
samej matki twoich dzieci. Nie obchodzi mnie, co zamierzasz z tym
zrobić. Wiedz jedno: nie będę przy tobie. To koniec naszej jakiejkolwiek
znajomości i nie warz się nawet dłużej o mnie myśleć. Nie zamierzam
towarzyszyć ci w uzupełnianiu rodziny, opiece nad szczeniakami i
wykopaniu tego owczarka.
Chwila ciszy. Nie zabierał głosu. Bynajmniej nie widziałam, żeby nawet oddychał.
- Cokolwiek wybierzesz, nie będzie mnie przy tobie. Nie masz więc nic do
stracenia, czy przyjmiesz rolę ojca czy nie. Albo będziesz sam, albo
stworzysz rodzinę. Twój wybór. A teraz... - zgięłam szyję i zaczepiłam
zębami o pasek obroży. Pociągnęłam, a ta uniosła się na szyi do góry,
bym mogła bez problemu ją przegryźć. - Przy najbliższej okazji pokaż to
swej paniusi. Niech wie, że nie ma co mnie szukać.
Gapił się na mnie niczym sroka w gnat. Jakbym właśnie skoczyła z mostu.
Pewnie dla niego właśnie to zrobiłam.
Steve?
Jest co dokańczać?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz