środa, 11 listopada 2015

Od Vice CD opowiadania Steve'a

Wycie brzmiało dość obco - przeciągle i basowo. Nie poznałam jednak głosu wszystkich członków sfory, więc nie chciałam wyciągać pochopnych wniosków.
Szłam ze Steve'm przez las w stronę z którego słyszeliśmy głos. Wycie powtórzyło się tylko kilka razy, po czym kompletnie zamilkło. Bałam puścić się pędem, bo bylibyśmy tylko głośniejsi.
W pewnym momencie zatrzymałam się, nie czując już tak pewnie.
- Steve... - zaczęłam, a pies przystanął. - To nie są już nasze tereny.
- Ale przecież czujemy, że ktoś tu był, tak? - przekonywał mnie. - Nie wyjdziemy przecież daleko. Jeśli ślady będą prowadziły dalej, cofniemy się i powiemy o tym innym.
Retriever wydawał się być naprawdę tym podekscytowany. Ja jednak nie bardzo. Przez wilgoć i przykrywający wszystko śnieg zapach był tłamszony na tyle, że nie czułam się tu bezpiecznie, wyczuwają coś, lecz nie widząc co takiego, ani w jakiej liczbie się tu pojawiło.
- Przecież wiesz, że cię obronię. - zadeklarował się.
- Steve. - powiedziałam chłodno. - W Lerqua Castle mówiłeś coś podobnego.
Pies od razu się spiął. Pewnie myślał, że całkiem o tym zapomniałam, z resztą tak zrobił on.
- Wiesz, jak bardzo mi za to przykro. - podszedł do mnie. - Nie wiedziałem, co może ci się stać.
- Więc było mnie tam nie przyprowadzać! - warknęłam.
Zamknęłam oczy, wzdychając. Uspokój się, Vi. Nie wyżywaj na nim.
- Lepiej wracajmy. - powiedział cicho i zawrócił w kierunku, z którego przyszliśmy.
Patrzyłam, jak się oddala. Nie chciałam tak wybuchnąć. Nie zasługiwał na to. Wspominając przyjemny poranek i jego ogólnie pozytywne nastawienie do mnie, znów go do siebie zraziłam.
- Steve... - mruknęłam cicho i podbiegłam do niego.
W tej samej chwili ten się zatrzymał.
- Słyszysz to? - spytał.
Przekręciłam łeb, by lepiej słyszeć.
- Nie...
W połowie tego jakże krótkiego słowa Steve zerwał się z miejsca i pognał w tylko sobie znanym kierunku. Nie mając wielkiego wyboru ruszyłam za nim. Wybiegł na jakąś polanę, z jego wcześniejszych opowiadań wywnioskowałam, że jest to Dolina Życia, bo w oddali zdołałam zauważyć wijącą się rzekę. Niedaleko niej stał zaparkowany samochód, obok niego, przy drewnianym stoliku, siedziała kobieta. Zobaczyłam, że wokół niej nagromadzone jest jedzenie szybciej, niż ten fakt wywęszyłam.
- Meggie! - zawołała.
Z lasu, nie tak daleko od miejsca z którego wybiegliśmy my, wynurzyła się czarna suczka. Jej długi, kruczoczarny włos bardzo mocno kontrastował się na tle śniegu.
Zatrzymałam się w pół kroku.
- Steve!!! - wrzasnęłam za biegnącym wciąż psem.
Zwolnił tempo i odwrócił się. Gdy spostrzegł, że za nim nie podążam, również przyhamował.
W tej samej chwili suczka wraz z właścicielką spojrzały na nas. Gdybym się tak nie wydarła, nie zauważyłyby mnie teraz. Z drugiej strony to było nieuniknione, zanim dogoniłabym retrievera one zdążyłyby nas zobaczyć. Podbiegłam więc szybko do samca, który nadal nigdzie się na ruszał.
- Steve? - spytała cicho suczka, a chwilę potem właścicielka.
- Meghan? - odgryzłam się, o wiele głośniej.
Jakim cudem te dwie osoby zdołały nas tu znaleźć? A raczej - my je?

Steve, z łaski swojej?

Brak komentarzy: