Język odrętwiały. Gardło niczym kora drzew. Nos oziębły. Ale łapy palą,
jakby śnieg na ich drodze dodawał węgla do pieca. Mięśnie się męczą, ale
właśnie to lubią. Proszą o jeszcze. Nie wiem, co zrobić, by sprostać
ich prośbom i nie poplątać nóg.
Wyciągam się, niczym chart. Wbijam pazury w zmarzniętą ziemię,
odpowiednio przyciągam i odpycham łapami. Wybiegam z lasu, drzewa są dla
mnie zbyt licznymi przeszkodami, by móc wciąż je omijać, a mój wzrok
jest skupiony na tym, co tak daleko przede mną, że nie mogę zważać na
jarzyny ukrywające się pod białym puchem.
Biegnę po polanie. Świat śmiga mi przed oczami, boki są totalnie niewyraźne.
Nic więc dziwnego, że ląduję na ziemi, potykając się o coś i wywijając salto... Tak w połowie.
Słychać piski. Nie moje. Podnoszę się i otrzepuję z mokrego śniegu. Łapy dziwnie pulsują, odkąd przerwałam im pracę.
- Co jest?! Nic.. nic ci nie jest?
Zanim moje oczy przyzwyczajają się do braku pędu i wielkiej połaci
bieli, widzę przed sobą wielką, czarną plamę, a nad nią dwie mniejsze.
Pies.
- Wszystko dobrze? - dopytuje się.
Mrugam parę razy, w głowie się kołuje. Rozstawiam szeroko łapy, by się nie chwiać.
Kiwam głową na znak, że dam sobie radę.
- Nie udawaj, spadłaś na sam kręgosłup!
Wyolbrzymiasz, białasie.
Kopię w śnieg, pokazując, że przecież zamortyzował upadek. Równocześnie
mrużę oczy i wpatruję się w niego z żalem. To w końcu jego wina, jak
może szwendać się tak jakby nigdy nic? W śniegu nikt by go nie zauważył?
Niklaus, help.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz