Był biały, mroźny dzień. Ever, Nav, Shel i Tasza jeszcze spali. Po cichu
wyszedłem z jaskini. Śnieg spadał mi na sierść, która z każdą minutą
była bielsza. Pomimo śniegu, który obsypał całą sforę, udało mi się
wypatrzeć mojego znajomego, Indianę. Był jakieś 15 metrów ode mnie.
Szybkim krokiem przybliżaliśmy się do siebie. Gdy byliśmy wystarczająco
blisko, wymieniliśmy kilka słów i poszliśmy do ośnieżonego lasu. Sfora
wyglądała jak biała, nieskończona pustka. Moje przemyślenia przerwał
skowyt wilka. Potem tylko widziałem coś szarego, poczułem przeszywający
ból i to coś szarego również leżącego na ziemi. Widocznie Indiana mnie
uratował. Podziękowałem mu, jak tylko odzyskałem świadomość. Indy pomógł
mi dojść do domu skrótem, który wiódł przez most. Woda była
zamarznięta, a most nie był już mostem, tylko rozwalonymi po lodzi
deskami. Nie opłacało nam się wracać, więc postanowiliśmy iść przez
wodę. Moje łapy rozjeżdżały się na śliskim lodzie i nagle...trzask!
Znalazłem się w lodowatej wodzie. Przytomność straciłem szybciej niż
wpadłem do wody. Obudziłem się dopiero w jaskini. Raven kończyła mnie
badać. Usłyszałem tylko ,,Jest bardzo wychłodzony, może umrzeć, a poza
tym, jest ryzyko wścieklizny"...
Tasza? Ryzyko...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz