Kto by pomyślał. Tyle czasu, kawał życia. Dopiero niedawno dotarło do mnie, że żyłem z dala od sfory zbyt długo. Nie żebym żałował, wcale nie. Nareszcie mogłem pobyć trochę ze sobą, żaden natrętny kundel mi nie przeszkadzał, ale ta samotność... Do wyruszenia na tereny zamieszkałe ostatecznie zmotywował mnie pewien poranek. Spacerowałem spokojnie po granicy sfory, po miejscu, w które nikt się nigdy nie zapuszcza.
-Loki!
Odwróciłem łeb. Nie zdziwiłem się wcale gdy ujrzałem za sobą Mashine. Był on jedynym psem, który raz na jakiś czas fatygował się by mnie odwiedzić, abym, tak jak to tłumaczył "do reszty nie zdziczał".
-Stało się coś? - spytałem z wymuszonym uśmiechem. - Dwa tygodnie temu się widzieliśmy, a z tego co pamiętam nawiedzasz mnie około co miesiąc.
-Słuchaj, - zignorował mnie - wiem, może nie jesteś jeszcze gotowy, może odzwyczaiłeś się od bycia częścią społeczeństwa, ale...
-Nie ma mowy - przerwałem. - Nie mam powodu by tam wracać. Jakbyś nie wiedział, jestem inny niż wy wszyscy. Inaczej się zachowuję, nie potrafię z nikim rozmawiać, osłabiają mnie głupawe osobniki, które całymi dniami nic nie robią i sprawiają wrażenie pozornie szczęśliwych.
-A ty co robisz całymi dniami? - przekrzywił łeb.
Zmrużyłem oczy.
-Nie twój interes. Pracuję nad czymś ważnym.
-I mam rozumieć, że jesteś szczęśliwy - nie dawał za wygraną.
-Szczęście to pojecie względne, to nic nie warte uczucie, bez którego można żyć.
-Dobra, - westchnął - przynajmniej próbowałem cię przekonać.
Odwrócił się ze smutną miną.
-A, jaszcze jedno, - krzyknął na odchodne. - Stanley wrócił. Chciałby się z tobą spotkać.
Miałem zamiar odkrzyknąć mu coś niezbyt miłego, ale chyba celowo przyspieszył, znikając z zasięgu wzroku.
Kilka dni później zdecydowałem się na wyprawę. Najbardziej zaciekawił mnie niespodziewany powrót Stanleya. Kiedy ostatnio się widzieliśmy postanowił wyruszyć w "podróż życia". Tak to nazwał, ale ja zdecydowanie bardziej wolę określenie "wycieczka". Chciał odnaleźć swoje dawno zaginione rodzeństwo, o którym słyszał zaledwie kilka razy od matki. Skoro wrócił i to po takim czasie, na pewno się czegoś dowiedział. Niby nic mnie to nie obchodzi, a jednak czuję ogromne przywiązanie do niego i całej jego rodziny. Idąc ścieżką próbowałem na nowo odnaleźć się w starych miejscach. Wiele się tu zmieniło, zaczynając od pejzaży, na psach kończąc. Minąłem ich zaledwie kilka, a w żadnym z nich nie rozpoznałem sforzanina z "moich czasów". W końcu dotarłem do dębu, pod którym stał Mashine. Podbiegł do mnie natychmiast z radosnym okrzykiem:
-Wiedziałem, że wrócisz!
-Nie wróciłem - westchnąłem. - Przyszedłem tylko w odwiedziny.
-Jasne - uśmiechnął się. - Witamy z powrotem!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz