-Piesku... - na dźwięk słów nieznajomego mi osobnika, przywarłam do ziemi jeszcze bardziej.
Z boku przewróciłam się na brzuch, aby w razie potrzeby łatwiej byłoby mi rozpocząć ucieczkę. Ból jaki towarzyszył każdemu ruchowi był nie do opisania. Czułam się jak gruszka, która właśnie spadła z drzewa. Odległość między ziemią a gałęzią, na której wisiała wynosiła kilkaset metrów, a nadzwyczaj twarde podłoże w żaden sposób nie złagodziło upadku. Skuliłam się. Z zewnątrz nie było widać obrażeń, ale miałam wrażenie, że we mnie wszystkie kości zamieniły się miejscami i zgubiłam co najmniej jedną nerkę. Rozejrzałam się, czy nigdzie jej nie ma. Niestety, pewnie pod wpływem uderzenia poleciała gdzieś bardzo daleko. Nieznajomy zrobił mały krok w moją stronę. Strach wziął górę nad bólem. Zerwałam się na równe łapy i stojąc bokiem do mężczyzny przyglądałam się jego każdemu kolejnemu ruchowi.
-Spokojnie, mała - w jego głosie było coś, co mnie uspokajało, wręcz hipnotyzowała mnie jego łagodność. - Nic ci nie zrobię.
Nie wiedziałam co robić. On mógł być seryjnym mordercą, jak również moim jedynym przyjacielem. Czy mogę mu zaufać lub ewentualnie uwierzyć? Z każdą kolejną sekundą był coraz bliżej. Szedł ostrożnie, z wyciągniętymi przed siebie rękoma i cały czas przemawiał do mnie niskim głosem. W końcu mogłam dokładnie mu się przyjrzeć. Miał około czterdziestu lat. Ciemne włosy, lekko pokręcone i cudowne, szare tęczówki, które same w sobie kazały mi zostać. Zatrzymał się, gdy odległość między nami nie przekraczała kilku stóp. Przykucnął i wyciągnął rękę w moją stronę, po czym delikatnie pogłaskał mnie po głowie. Uciekł ze mnie strach.
-Jestem Will - uśmiechnął się lekko. - Przepraszam, za to wszystko, ale wbiegłaś mi prosto pod samochód. Wszystko w porządku?
Nie mogłam się na niego gniewać, bo gdzieś w głębi serca czułam, że on najmniej zawinił. Kiedy przerwał głaskanie, niepewnie podeszłam do niego i odnalazłszy jego rękę, trąciłam ją nosem. Nie pamiętałam czy ktokolwiek wcześniej okazywał mi uczucia.
-Ktoś musi cię obejrzeć - powiedział, po czym podrapał mnie za uchem.
Byłam tak szczęśliwa, że mogłam z nim iść nawet na koniec świata. Will wstał i znów schylił się po to, by mnie podnieść. Udało mu się to zrobić tak delikatnie, że prawie wcale nic nie poczułam. Wstając stęknął oraz roześmiał się cicho, mówiąc coś niezbyt miłego na temat mojej wagi. W mgnieniu oka dotarliśmy do samochodu, w którym otworzenie tylnych drzwi przez człowieka niosącego "ciężkiego" psa stało się nie lada wyzwaniem. Po dwóch próbach udało się. Położył mnie na tylnym siedzeniu, a sam przyjął rolę kierowcy. Ktoś musiał. Jechaliśmy dość długo, przynajmniej tak mi się wydawało, bo ze zmęczenia zasnęłam już po kilku minutach podróży.
Zabrał mnie do weterynarza. Nie miałam mu tego za złe, bo wiedziałam, że robi to wyłącznie dla mojego dobra. Wiedziałam również, że nie pozwoli mnie skrzywdzić pierwszemu lepszemu doktorkowi. W lecznicy było pusto. Tylko palące się w środku światło i sporadyczny odgłos kroków w jednym z gabinetów utwierdzały nas w przekonaniu, że nie została jeszcze zamknięta. Will nakazał mi usiąść przy krześle, po czym sam zajął na nim miejsce. Znów przemówił do mnie łagodnym głosem, który po chwili został zagłuszony dźwiękiem otwieranych drzwi od gabinetu. Z pokoju wyszedł lekarz weterynarii, niższy i dużo grubszy od Willa. Spojrzał na nas i westchnął głośno.
-Miałem zamiar zamykać - powiedział szorstko. - Dlaczego zawsze musisz przyjść w najmniej odpowiednim momencie?
-Oj, Greg - mój towarzysz był wyraźnie rozbawiony. - Kiedy ty się nauczysz wracać do domu o normalnych godzinach?
-Kiedy będę miał do kogo wracać - uśmiechnął się lekko. - Kim jest twój nowy kolega?
To powiedziawszy zrobił spontaniczny krok w moją stronę, w niczym nie przypominający stylu chodzenia Willa. Przestraszyłam się jego gwałtowności i momentalnie rzuciłam się w kierunku bruneta. Schowałam się za nogawkami jego spodni, skąd mogłam bezpiecznie śledzić wzrokiem dalsze poczynania lekarza.
-To suczka - powiedział Will. - Wbiegła mi pod koła kilka minut temu. Nie zdążyłem nawet zahamować. Nieźle się poturbowała, ale już jest znacznie lepiej.
Greg przyjrzał mi się, powiedział kilka dziwnie złożonych zdań, których znaczenie nie do końca dobrze zrozumiałam i zaprosił nas do gabinetu na badania. Niezbyt chciałam się tam znaleźć, ale zmarszczone czoło mojego towarzysza oraz piorunujące spojrzenia zaadresowane moim imieniem nie dawały mi wyboru.
Muszę przyznać, że badania wcale nie należały do najgorszych. Greg odgarniał mi futro, dotykał bolących miejsc i mierzył temperaturę. Zgoda, te ostatnie było straszne. Gdy naciskał na bardziej zbite okolice ciała, starałam się być twarda i nie odskakiwać od jego rąk niczym oparzona. Kiedy widział, że ledwo wytrzymuję, natychmiast cofał dłonie. W jego przekonaniu nic mi nie dolegało. Nie było ran ani nawet zadrapań. Cały ból pojawił się w skutek poturbowania przez samochód i miał za kilka dni ustąpić. Zmian neurologicznych też nie wykrył.
-Miała dużo szczęścia - przedstawił swoje wnioski Willowi. - Czyżbyś myślał o powiększeniu rodziny?
Will spojrzał na mnie smętnie. W jego oczach zaszłą zdecydowana zmiana. Były mokre i lekko zaczerwienione.
-Chciałbym - brunet wbił wzrok w podłogę, - ale przecież wiesz w jakiej jestem sytuacji. Praca od rana do nocy, siedem psich przybłęd w domu, które cały dzień siedzą zamknięte w czterech ścianach. Ta suczka jest wyjątkowa, nie zasługuje na taki los.
Wzruszyłam się gdy to mówił. Bo czymże jest siedzenie dwudziestu trzech godzin w klatce, jeśli będę mogła spędzić aż godzinę z Willem? Próbowałam zaprotestować, przekonać, że w stu procentach zasługuję na taki los. Chciałam mieć właściciela, chciałam aby Will nim był.
-Cóż, może kiedy twój psychoterapeuta... - zaczął lekarz.
-Milcz! - przestraszyłam się podniesionego tonu głosu swojego przyjaciela. - Dobrze wiesz, że nie jesteśmy przyjaciółmi, ani nawet kolegami.
-Przepraszam - Gregowi puls również przyspieszył, - ja... Uznałem tylko, że jak coś, to pomógłby ci z nią i pozostałą siódemką...
Tak! To był doskonały pomysł. Psycholodzy mają łatwą pracę i dużo niespożytkowanego czasu. Pilnowaliby mnie i reszty psów na zmianę. Bylibyśmy jedną, wielką, szczęśliwą rodziną. "Rodzina" - to słowo ni z tego ni z owego zagościło w moim mózgu i nie chciało wyjść.
-"Jak coś"?! - Will skrzywił się jeszcze bardziej. - Na litość boską, Greg, o czym ty mówisz?!
-Wiesz, stary - weterynarz uśmiechnął się tak, jakby nagle coś odkrył. - co prawda nie jestem tak dobry jak twój psychiatra, ale wiem co nieco o ludziach. Jeśli nie byłoby szans na to "jak coś", nie robiłbyś mi takiej awantury. Ja się ciebie nie czepiam. Naprawdę.
Zrobiło się niebezpiecznie. Na policzki Willa wstąpiły rumieńce. Nie potrafiłam odgadnąć czy to przez złość, czy może jakiegoś rodzaju wstyd, zażenowanie. Miałam w nosie jakie relacje łączyły go z jego terapeutką, czy terapeutą. Nie mieszałam się w to i wolałam żeby weterynarz też się nie mieszał. Bo jeszcze tego brakowało, żeby pobili się dla jakiegoś psychologa. Znając życie niezbyt dobrego.
-Ta rozmowa jest bez sensu - brunet nieco się uspokoił. - Myśl sobie co chcesz, ale nie zawracaj mi tym głowy. Cześć.
Między "głowy" a "cześć" wkradła się mała przerwa podczas której Will chwycił mnie w pasie, zdjął z metalowego stołu, by postawić na podłodze. Nareszcie wyszliśmy z tego ponurego miejsca. W miarę możliwości podążałam za Willem, który cały czas ze spuszczoną głową i rozproszonymi myślami szedł naprzód. Dystans między nami się zwiększał, aż w końcu uznałam, że nie dam rady iść. Wydałam cichy okrzyk. Brunet zatrzymał się i spojrzał w moją stronę.
-Przepraszam - podszedł do mnie, - trochę się zamyśliłem - położył mi rękę na głowie i delikatnie pogłaskał. - Co ja mam z tobą zrobić?
-Williamie! - za nami rozległ się głos Grega - Poczekaj! Chciałem cię przeprosić... I oddać obrożę Winstona, którą ostatnio u mnie zostawiłeś.
To powiedziawszy wręczył mu materiałowy pasek z klamerką i błyszczącym karabińczykiem. Winston jest prawdziwym szczęściarzem.
-Nie gniewam się - Will uśmiechnął się lekko. - Jakbyś mógł, nie ingeruj się zbytnio w moje sprawy. A za obrożę dzięki.
-Co zamierzasz z nią zrobić? - Weterynarz przybrał poważny wyraz twarzy.
-Najprawdopodobniej założę ją znów Winstonowi - mój przyjaciel również spoważniał. - Biedny psiak chodzi blisko tydzień bez obroży z adresówką. Czuję się bezpieczniej, gdy wszystkie psy mają na szyi mój numer telefonu.
-Nie chodzi mi o obrożę - powaga lekarza ustąpiła miejsca szerokiemu uśmiechowi. - Co zrobisz z tą suczką?
Serce zabiło mi szybciej, gdy obaj mężczyźni spojrzeli na mnie. Od tego co przyjdzie im teraz do głowy będzie zależało moje całe dalsze życie. Skupiłam swoje tęczówki na Willu i czekałam na wyrok. Wiedziałam, że mnie nie przygarnie. Że nigdy nie poznam jego psychoterapeuty i stadka psów. Może to dlatego chciało mi się płakać i użalać się nad sobą, krzycząc "dlaczego?!". Jednak druga część mnie, której bezpośrednio się oddałam, nakazywała stać dzielnie i zrobić to co Will uzna za stosowne. A brunet patrzył się na mnie nieruchomo. Wiedziałam, że też podzielił się na dwie części. Również słuchał się tej opanowanej. Byliśmy do siebie tak podobni. Dlaczego to właśnie nam pisane jest się rozstać?
-Nie mogę jej wziąć - słysząc swój zachrypły głos, odchrząknął i zamrugał szybko oczami, nie chcąc by żadna kropla wody spłynęła mu po policzku. - Mówiłem to już i nie zmienię zdania. Gdybyś mógł znaleźć jej dom, to byłbym ci bezgranicznie wdzięczny.
-Nie martw się - Greg pokiwał głową. - Idź już.
Will wyprostował się. Nie powiedział nic, żadnego cześć, żadnych słów pocieszenia. Nie spojrzał już na mnie. Odwrócił się na pięcie i poszedł do samochodu. Emocje wzięły górę. To przecież nie mogło się tak skończyć, miałam być jego psem. Chwilę szarpałam się z weterynarzem, powarkując, aby mnie puścił, ale Greg był nieugięty. Trzymał mnie w żelaznym uścisku i nic nie zapowiadało, żeby miał go rozluźnić. Kiedy samochód zapalił, a następne zniknął za zakrętem, straciłam nadzieję. Lekarz wstrzyknął mi ogłupiający środek, przez który przestałam zupełnie trzeźwo myśleć. Straciłam przytomność.
-Alano! - usłyszałam nad sobą szczekanie. - Wstawaj.
Powoli podniosłam się z pozycji leżącej. Rozejrzałam się. Znajdowałam się w niewielkiej boksie, z czterech stron ogrodzonym metalową siatką. Poza mną w klatce był jeden pies, ten który mnie zbudził. Zdawało mi się, że skądś go kojarzę, jednak łapy nie dałabym sobie uciąć. Miał czarną, krótką sierść ze znikomymi, białymi plamkami, a wzrostem podobny był do jamnika.
-My się znamy? - przekręciłam łeb, próbując otrząsnąć się ze snu. - Mam wrażenie, że gdzieś już cię widziałam.
-To niemożliwe - zaprotestował szybko. - A teraz skup się, Alano. Musisz wrócić do sfory. Potrzebują cię, pacjenci czekają.
-Co ty mówisz?! - zaśmiałam się. - Jaka sfora, jacy pacjenci? Za długo na słońcu siedziałeś? Pomyliłeś mnie z kimś innym. Jestem porzuconą suczką - posmutniałam nagle,- która czeka na... Takiego jednego znajomego.
-Nie jest ci pisane życie z ludźmi - westchnął nieznajomy. - Jeśli chcesz, żeby Will był szczęśliwy, to oszczędź mu zmartwień i wróć do domu. Zaczął już układać sobie życie na nowo. Chyba nie chcesz tego zepsuć?
-Nie - spuściłam posłusznie łeb. - Chwila... Skąd ty wiesz to wszystko?! Kim ty jesteś?! Czy to jest jakiś podstęp?
-Mój czas tutaj się kończy - pies nagle posiwiał. - Chciałem ci tylko powiedzieć, żebyś zostawiła ludzi i wróciła do sfory. Na północ. Jakieś pięć kilometrów stąd. Trafisz, wierzę w ciebie.
Dmuchnął wiatr. Pies zamienił się w pył, który uległ sile podmuchu. Patrzyłam na szybujący ku niebu obłok i zastanawiałam się o co w tym wszystkim chodzi. Jaka sfora? Kim byłam przed wypadkiem i jak znalazłam się na drodze? Myślałam, łapałam się każdej nitki, która prowadziła do kłębka wspomnień, jednak wszystkie okazywały się trefne. Na próżno wysilałam się, starając przywołać obrazy. Na próżno. Załkałam. Czułam się gorzej niż wtedy gdy właściciele mnie zostawili. Podskoczyłam na tą myśl. Przed oczami stanął mi obraz przybranej matki, wołającej na posiłek i jej męża, który trzymał gazetę od czasu do czasu zerkając, czy nic sobie nie zrobiłam. Przypomniał mi się moment, gdy na mnie krzyczeli, gdy chwalili, gdy głaskali, gdy porzucili. Moment, gdy Vincent mnie znalazł, kiedy zaprowadził mnie do Mashine'a, kiedy zobaczyłam nową jaskinię, która stała się moim nowym domem i utrzymywała tan zaszczyt do momentu wypadku. Wszystko stało się jasne, każda sekunda spędzona na tym świecie, każdy odwiedzony przeze mnie pacjent. Naraz zatęskniłam za atmosferą panującą w sforze. Zapragnęłam uciec, lecz ta zachcianka szybko została zagłuszona przez skurcz w żołądku. Skoro w schroniskach karmią, to ucieczkę śmiało można przełożyć na pokolacji.
Przez dwa kolejne dni robiłam co mi kazano. Jadłam, kiedy dawali i spałam, gdy mi na to pozwalano. Siedziałam w kącie klatki. Samotna, wystraszona, jak zwykle. Nie porzuciłam myśli o ucieczce do sfory. Tam był mój dom i życzliwe psy, które w razie potrzeby, stanęłyby w mojej obronie. Nie miałam zamiaru spędzić w tym miejscu reszty życia, ani tym bardziej zostać adoptowana. Nie przeżyłabym kolejnych nieodpowiedzialnych właścicieli, którzy prędzej, czy później by mnie zostawili. Szlochałam i czekałam na cud, który miał miejsce trzeciego dnia mojego pobytu w psim więzieniu. Przyszedł, kiedy zaczynałam zapominać i znów przewrócił moje życie do góry nogami.
-Cześć, mała - przykucnął przy boksie, w którym się znajdowałam i czekał aż do niego podejdę.
Nie zajęło to długo. Momentalnie zerwałam się i machając ogonem jak szalona, skoczyłam w jego kierunku. Zupełnie tak jakbym odzyskała radość życia, utraconą przez odebranie wolności.
-Wybacz, że tyle czekałaś - przesadził rękę przez metalowe pręty, by mnie pogłaskać. - Musiałem pomóc Jack'owi. Znalazł nowe poszlaki, które okazały się kluczowe w śledztwie.
Nie miałam zielonego pojęcia, kim był Jack i kogo śledził. Uznałam to za nieistotne. Will był przy mnie, tylko to się liczyło. Nie marzyłam o niczym innym, niż żeby mnie stąd zabrał. Żebyśmy byli szczęśliwi.
-Jedziemy do domu - powiedział nagle, zupełnie jakby czytał w moich myślach.
To była najlepsza wiadomość, jaką kiedykolwiek dane mi było usłyszeć. Serce podskoczyło mi do gardła, a do oczu podeszły łzy. Łzy szczęścia. Bo czy jest coś lepszego niż zostanie adoptowanym przez najbardziej ludzkiego człowieka na tym świecie i jego terapeutę? Will również się cieszył. Co prawda nie tak jak ja, ale jak taki typowy człowiek próbujący zgrywać twardziela. Otworzył klatkę. Wybiegłam z niej i zaczęłam biegać dookoła niego cały czas merdając ogonem. Czułam się zupełnie dobrze. Kości powracały na prawidłowe miejsca, a siniaki powoli zaczęły znikać. Mój stan psychiczny z całą pewnością pomoże temu fizycznemu się pozbierać.
-Chodź - Will zrobił krok do przodu, patrząc czy podążę za nim.
Zrobiłam kilka pewnych kroków zanim się zatrzymałam. Przypomniałam sobie bowiem rozmowę z dziwnym psem. Przypomniałam sobie jego słowa. Szczególnie te, które dotyczyły Willa. Chciałam dla niego jak najlepiej, nawet za cenę własnego szczęścia.
-Mała? - brunet spojrzał w moją stronę. - Idziemy. Do domu.
Podkuliłam ogon i niepewnymi ruchami gałek ocznych dałam mu sygnał, aby podszedł. Spełnił moje żądanie, rozumieliśmy się bez słów. Przykucnął przy mnie, jak kilka dni temu, gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy.
-Co się stało? - powiedział równie spokojnie co łagodnie. - Nie chcesz iść ze mną? Mieszkać, mieć dach nad głową, ciepłe posiłki, spędzać czas? A raczej jego resztki, które zostaną mi po powrocie z pracy...
Wszystko to brzmiało tak cudownie, że gdyby nie szczeknięcie jakiegoś psa w oddali, już bym z nim poszła. Ale on przecież był najważniejszy. Musi być szczęśliwy, musi i kropka. Spojrzałam mu głęboko w oczy.
-Chcesz wrócić - powiedział kiwając głową. - Pewnie masz przyjaciół, którzy na ciebie czekają... Nie musisz przystawać na moją propozycję. Szczerze powiedziawszy to możesz zrobić cokolwiek chcesz. Jesteś wolna.
Spuścił głowę. Na jego twarzy zagościł delikatny uśmiech i nie schodził przez kilka dobrych sekund. W końcu nie wytrzymałam. Rzuciłam się na niego, przez co prawie fiknął do tyłu, i wtuliłam łeb w jego płaszcz. Ciepło jakie od niego biło było i do opisania. Oddałam się mu bez reszty, zamknęłam oczy. Zacisnęłam szczękę z obawy, żeby nie wybuchnąć płaczem, a łzy tryskały z mych oczu niczym z hydrantu. Will nie pozostawał dłużny. Objął mnie i gładził po głowie, cały czas przemawiając niskim tonem głosu. On nie traktował mnie jak psa, lecz jak równemu sobie człowieka. Najlepszego przyjaciela, z którym musi się rozstać. Wiedział, że mnie nie zatrzyma, nawet nie próbował.
-Idź już. - Wypuścił mnie z uścisku. - Im pożegnania są krótsze, tym lepiej mają osoby, które się żegnają.
Spojrzałam na niego i uśmiechnęłam się przez łzy. Ja również uważałam, że czas działa na naszą niekorzyść.
-Ja o tobie nie zapomnę. - Wstał. - Jakbyś czegoś potrzebowała, to wpadaj. O każdej porze dnia i nocy. Mieszkam na końcu tej szosy, zresztą powinnaś trafić po zapachu. To niedaleko... Ale teraz już idź.
Westchnęłam cicho, odwróciłam się i ruszyłam w stronę sfory. W stronę domu. Przez cały czas czułam na sobie jego wzrok. Walczyłam sama z sobą, by tylko się nie odwrócić. Bałam się, że gdy zobaczę go tam, samotnie stojącego, nie będę w stanie kontynuować marszu do sfory. Nie będę potrafiła żyć, tak jakby nic się nie stało. Nagle do moich uszu dobiegł długi, przeciągły gwizd.
Całe starania na nic, skoczyłam i odwróciłam się w locie. Stał tam, a u jego boku druga postać, którą widziałam po raz pierwszy. Rozmawiali i śmiejąc się machali do mnie... Chociaż tak naprawdę tylko Will machał, a jego elegancko ubrany znajomy jedynie podniósł rękę. Być może był tym słynnym psychoterapeutą. Szczeknęłam do nich kilka razy, po czym ruszyłam biegiem w kierunku swojej jaskini. Czułam, że Will będzie szczęśliwy. Oboje będą.
Dobra, po długich 30 minutach czytania tego oto opowiadania stwierdziłam, że mimo tego iż chyba jedno pytanie nie było wymienione, to dam maksymalną ilość PNS. Można powiedzieć, że to dlatego, ponieważ jestem bardzo przewrażliwioną osobą i rozbeczałam się pod koniec, a z resztą opowiadanie było wręcz cudowne.
Gratuluje otrzymujesz 170 PNS
~Valentino/Qetsiyah
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz