środa, 20 maja 2015

Od Fayleer'a †

Pewnego ranka obudziłem się normalnie. Nie czułem się owako. Wstałem powoli rozciągając się najpierw w przód a potem w tył. Byłem nadal mocno strapiony śmiercią. I że zrobiła to ta Qet która niby jest z nią spokrewniona. Jak tak można?! Przyznam że kochałem Swan i to bardzo. A jak złamała mi kręgosłup i prawie naraziła mnie na śmierć nadal jestem na nią zły. Ale ją kocham... Nie dała mi nawet szansy. Ale to może i lepiej bo długo bym z nią nie pobył jak zaraz miała ją zabić Qetsiyah. Wyszedłem ponuro z jaskini i jak zwykle udałem się na polowanie. Na szczęście już obok jaskini stała jakaś sarna. Nie kazało mi to biegać za nią bo wskoczyłem na ''dach'' jaskini i skoczyłem na ofiarę. Zacząłem rozrywać jej skórę i wydobywać wnętrzności. Wyjąłem serce i na raz zgniotłem je pomiędzy dwoma rzędami zębów. Serce smakuje najlepiej. Zajadałem jakby w pośpiechu. Miałem całe łapy i pysk we krwi. Nagle lekko zamknąłem oczy a jak je otworzyłem zobaczyłem jak nie jem sarny a Swan! Odskoczyłem szybko z przerażenia. Nie miałem pojęcia co się dzieje. Przecież ja jadłem sarnę a nie zabijałem Swan! Moje serce biło natrętnie a ja dygotałem jak galareta. Do oczy sekundowo naleciały mi łzy. Odróciłem się tyłem gdyż nie mogłem patrzeć na to co zrobiłem. Gdy się odwróciłem... Swan nie było. To tylko sarna którą jadłem na początku. Nie mogę się pogodzić z jej śmiercią i teraz sobie wyobrażam że to ja ją zabiłem! Ale to nie prawda. Teraz ten lęk będzie mnie prześladował przez całe życie. Muszę się w końcu z tym pogodzić. Jeszcze raz potrząsnąłem głową żeby na 100% wiedzieć że to nie jest Swan. Nie... To sarna. Ale bałem się i brzydziłem się ją kończyć więc odwróciłem się do niej tyłem i poszedłem dalej. Po drodze mijałem kilka psów które patrzyły na mnie z obżydzeniem i z przestrachem. Zdziwiłem się ale pobiegłem od razu do pobliskiego jeziora żeby przejrzeć się w tafli wody. Zerknąłem a tam zauważyłem potwora... Całego uwalonego krwią. Wskoczyłem od razu do wody i obmyłem się z resztek padliny. Poszedłem dalej w sforę. Spotkałem spacerującą Zive.
- Cześć.- przywitała się radośnie.
- Hej.- szepnąłem ponuro.
- Coś się stało?- zapytała.
- Mam dzisiaj okropny dzień.-przyznałem.
- A...
- I nie chcę o tym mówić.- przerwałem jej.
- Rozumiem. Każdy miewa takie dni.- zrozumiała moje bóle.- Muszę iść do lekarza bo się trochę przeziębiłam. Idziesz na kontrolę kręgosłupa?
- W sumie to nie zaszkodzi.- przyznałem.
Poszliśmy razem do przychodni. Pierwsza weszła Ziva. Zbadali ją i dali jakieś tam leki. Potem zaprosili mnie. Wszedłem do środka ponuro gdyż nie przepadam za lekarzami i zapachem krwi i innych bakterii. Usiadłem na stole. Jak Omega dotknęła moich pleców wrzasnąłem na całą sforę.
- Oj jest z tobą coraz gorzej...- martwiła się.
- Co to ma znaczyć?
- Że zamiast polepszać to ci się pogarsza.- tłumaczyła tak żebym nie panikował.
Jedna łza spłynęła mi po policzku i wybiegłem pospiesznie na zewnątrz. Biegłem ciągle na przód szukając odpowiedniego miejsca do jednego czynu. W końcu znalazłem ogromny głaz ale zdala od sfory żeby nikt mnie nie powstrzymał. Odwróciłem się do niego tyłem. Stanąłem na dwóch tylnych łapach. I powoli podchodziłem do tyłu. Nagle usłyszałem bieg Zivy i Omegi. Teraz już nie mogłem czekać ani przestać. Naskoczyłem plecami na kamień. Wtem usłyszałem jak mój kręgosłup posypał się kompletnie już w środku. Cierpiałem bardzo więc jeszcze rozciąłem sobie żyłę ostrym zakończeniem kamienia. Słyszałem jeszcze tylko to...
- Feyleer!
- Nie zostawiaj mnie! Nieee!!
- Fayleer wstawaj! Słyszysz?! Wstawaaaj!!!
 Jak to zwykle ja... Nie posłuchałem komendy i odleciałem dalekoooo gdzie żaden żywy nigdy nie dotarł.

KONIEC.

Brak komentarzy: