Pierwsze uderzenie było najgorsze. Zostałem brutalnie odrzucony w tył. Ledwo trzymałem się na łapach. Próbowałem zwalczyć otumanienie. Ponownie rzuciłem się na upiora. Skoczyłem na niego, próbując go powalić, jednak bestia nawet się nie zachwiała. Złapał mnie w swoje olbrzymie łapska i uniósł do góry. Moją jedyną nadzieją była latarka. Latarka, która oderwała się podczas upadku i znajdowała się teraz jakieś 7 metrów ode mnie. Na darmo się z nim szarpałem, drapałem, gryzłem. Trzymał mnie w powietrzu, jakby nabijając się z mojej nieporadności. Jego martwe, zapadnięte oczodoły przyglądały mi się z uporczywością starając coś we mnie dostrzec. Nawet jeśli niemożliwe jest, aby ciemne dziury w miejscu, gdzie niegdyś znajdował się narząd odpowiedzialny za odbieranie obrazu, był w stanie rejestrować co się wokół niego dzieje, to jednak w jakiś dziwny sposób potwór miał zdolności charakteryzujące jedynie widzącego. Przeczyło to wszystkim poznanym prawom i logice, zupełnie tak jak samo istnienie upiorów.
-Puszczaj! - krzyknąłem do niego, jednak on nawet nie zareagował.
Nadal trzymał mnie w wyciągniętych przed siebie łapskach, jak zamrożony. Nie wykonywał żadnego ruchu. Tylko patrzył.
Na szczęście inny upiór przerwał tą kompromitującą dla mnie sytuację. Wpadł na swojego przyjaciela, przez co ten prawie poleciał do przodu i całkowicie mnie puścił. W mgnieniu oka dotarłem do latarki. Potwór już miał zamiar znów mnie pochwycić, kiedy oślepiłem go sztucznym źródłem światła. Zasyczał. Padł na kolana. Wbiłem się w jego przedramię, pozwalając aby gorzka, niebieska ciecz zalała mi pysk. Wydał z siebie okropny odgłos, podobny do syczenia. Na moment uniósł głowę do góry, więc korzystając z okazji, rzuciłem mu się do gardła. Chciałem oderwać mu łeb w całości, jednak skończyło się na podziurawieniu tętnic i pnia płucnego. Miałem za mało siły. Upiór padł martwy.
Szybko zostawiłem za sobą wspomnienie małego zwycięstwa i ruszyłem dalej. Atakowałem, zabijałem, kaleczyłem. Gorzka krew upiorów wcale nie pobudzała zmysłów, ani rządzy mordu, a wręcz zniechęcała do dalszego zabijania. Brzydziłem się nią, jednak nie sposób było jej uniknąć. Trupów przybywało. Głównie upiory, jednak gdzieniegdzie widać było strzępki futra poległych psów. Nasi wrogowie najwyraźniej lubowali się w rozpruwaniu i bezczeszczeniu zwłok. To kolejny powód, by znosić posmak ich obrzydliwych płynów w układzie pokarmowym.
Po kilkudziesięciu minutach wycofałem się aby ocenić straty. Raz jeszcze zerknąłem w stronę Mashine'a, aby nieco uspokoić nerwy. Jednak alfy nie było. Nie było go na wzgórzu, nie było go na polu bitwy i modliłem się, aby nie było go wśród poległych. Przecież nie mógł tak się rozpłynąć, coś musiało się stać. Ignorując to, co się wokół mnie działo, pokłusowałem w miejsce, gdzie ostatni raz widziałem przyjaciela. Musiałem go odnaleźć. Rozejrzałem się raz jeszcze. Pytałem mniej zajętych członków sfory, których w przeciwieństwie do mnie, nic nie obchodziło gdzie jest nasz alfa, a kilkoro ochrzaniło mnie, że to nie zabawa i mam wracać na pole bitwy. Mój oddział radził sobie wyśmienicie, więc nie mogłem pojąć dlaczego miałbym wrócić do dowodzenia i mówienia im, co mają robić, skoro może ich to tylko niepotrzebnie rozproszyć. A Mashine'a trzeba znaleźć. Zbiegłem z pagórka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz