sobota, 13 lutego 2016

Od Lokiego

Odchodzę.

       Końcówka zimy bieżącego roku katastrofalnie zmieniła moje życie, wprowadzając w nie najróżniejsze uczucia i emocje, jakich nigdy nie spodziewałem się doznać.
       Tego dnia obudziły mnie odgłosy kłótni. Wyjrzałem z jaskini. Para kochanków wymieniała ze sobą własne poglądy, a sądząc po ich podniesionych głosach, były to pomysły odnośnie ich przyszłości, których jedna ze stron nie popierała. W ostatnim czasie był to dość popularny widok. Psy po chwili zniknęły mi z oczu, a po wypowiedzianych przez nie słowach nie pozostało nawet echo. Temat ten zapewne był tak błahy, że nawet las chciał go jak najszybciej wyrzucić z pamięci. Nie widziałem sensu w tym, żeby wrócić do łóżka i kontynuować drzemkę, skoro dzień rozpoczął się już na dobre. Czas się spakować.
       Miałem spory kłopot w wybraniu rzeczy być może przez to, iż zbyt przywiązuję się do przedmiotów. Musiałem wziąć tylko te najpotrzebniejsze, bo wszystkiego nigdy nie przetransportowałbym w pojedynkę. Ciężko było mi się rozstać z projektorem, encyklopediami i innymi pierdółkami, które tak sumiennie zbierałem. Jednak nastał nowy okres w życiu - lepszy lub gorszy - w każdym razie nowy. Zamknąłem wszystkie niedokończone sprawy. Dumny z siebie stanąłem na skraju jaskini, myśląc o latach w niej spędzonych i tęsknocie, która już teraz, powoli zaczęła mnie nawiedzać. Ale podjąłem decyzję - odchodzę chociażby nie wiem co.

-Jocker... - niepewnie przemówiłem do alfy. - Ja... na mnie czas.
-Odchodzisz?! - pies oderwał się od swojego zajęcia i spojrzał na mnie ze strachem w oczach.
-Tak... To przemyślana decyzja. I nie proś, nie pytaj. Nie jestem w stanie tu być. Bez niego.
       Pies westchnął.
-Mi też było ciężko. Nadal jest. Ale skoro chcesz odejść, to nie będę cię zatrzymywać.
       Wrócił do wykonywania przerwanej wcześniej czynności i już więcej na mnie nie spojrzał. Jakby moja obecność była mu obojętna. Pokiwałem głową i odchodząc rzuciłem krótkie "cześć".
-Uważaj na siebie! - usłyszałem.
       Będę. Wziąłem tobołek, obierając kurs na miasto.

       Miasto jak miasto. Budynki, ulice, ludzie. Nie sądziłem, że może mi tego brakować. Nikt nie zwraca na mnie uwagi, nie chce się przywitać i dowiedzieć się co u mnie. Wszyscy są sobie obojętni, każdy robi co chce; to miejsce wręcz stworzone dla mnie. Czekają mnie zimne noce na ulicy, głód, głupota ludzi; ale nie przejmuję się tym. Poradzę sobie.
       Z początku zwiedzałem mniej ruchliwe ulice, w poszukiwaniu miejsca na nocleg. Każdy zaułek wydawał mi się nieodpowiedni, bądź już zamieszkały, a na tereny prywatne wolałem nie wchodzić. W końcu zostawiłem obciążające mnie rzeczy w krzakach przy mniej uczęszczanej alejce pobliskiego parku i ruszyłem do centrum w poszukiwaniu jedzenia.
       Kiedy przekraczałem kolejną przecznicę, do moich uszu dobiegł przeraźliwy huk, coś w stylu spadającego kontenera. Nagle zza węgła jednej z kamieniczek, wyskoczył na jezdnię czarny szczeniak, trzymający w pysku zgniecione resztki kartki. Przejeżdżający samochód towarowy, gwałtownie zahamował, skręcając koła, by go wyminąć, docelowo zderzając się z murem dzielącym jezdnię od parku. Pies jednak nie widział tego zajścia. Biegł dalej, zupełnie jakby goniony przez niewidzialną siłę. Poczułem coś na kształt zainteresowania. To był impuls. Rzuciłem się za nim w pogoń.

-Stój! - krzyknąłem, mając nadzieję, że posłucha.
       On jednak biegł dalej, zupełnie jakby nic do niego nie docierało. Zwalniał, a ja przyspieszałem, dzięki czemu dorwałem go już za drugim zakrętem. Przygniotłem go lekko swoim ciałem do piaszczystej nawierzchni, na co zareagował pisknięciem.
-Zostaw! - usłyszałem. - Puść mnie!
       Szczeniak był mocno przestraszony. Mogłem poznać to przez jego szybkie tętno i drżący głos, jakim do mnie przemawiał.
-Spokojnie - powiedziałem powoli. - Nie chcę ci nic zrobić.
       Ostrożnie wstałem, nadal przytrzymując psa łapą z obawy, że nie dogonię go po raz drugi. Teraz mogłem dokładnie mu się przyjrzeć. Miał około czterech miesięcy. Chociaż był brudny i zaniedbany, to dało się wyczuć, że nie jest pierwszym lepszym psem z ulicy. Wyglądał na owczarka, bo pomimo niewielkich jeszcze rozmiarów, jego masywne łapy oraz niemalże wystawowa budowa, wskazywały na szlachetne urodzenie. Nigdy nie widziałem tak inteligentnego spojrzenia. Jego soczewki wpatrywały się we mnie z natarczywością i zainteresowaniem, którego rodzaju jeszcze nie znałem. W jakiś sposób byłem się przy nim mały. To głupie, bo przecież był ode mnie niższy, młodszy, słabszy, nie potrafił tego co ja, ale drzemał w nim tak olbrzymi potencjał, że naraz poczułem zupełnie nieznane dotąd uczucie. Chęć poznania tego stworzonka, zaprzyjaźnienia się.
-Mogę iść? - spytał, a ja zorientowałem się, że strach zupełnie go opuścił. - Puść mnie!
       Wykonałem jego polecenie. Szczeniak wstał i jeszcze raz zmierzył mnie wzrokiem, tym razem ze znacznie wyższej wysokości niż przedtem.
-Dlaczego uciekałeś? - spojrzałem na niego niechętnie, starając się nie dać po sobie poznać, że cokolwiek mnie to interesuje.
-Bo nie chciałem, żeby ktoś mnie złapał - odparł jak typowe dziecko, które nieświadomie omija najważniejsze elementy opowiadanej historii.
-Gonił cię ktoś? Zrobiłeś coś złego? Daj spokój, mały. Komu by zależało na kimś takim jak ty?
       Nic nie zrobił sobie z tego, że świadomie go obraziłem. Wzruszył ramionami i już miał zamiar odchodzić, kiedy nagle podskoczył, jakby o czymś sobie przypomniał i zaczął rozglądać się na wszystkie strony.
-Gdzie to jest?! - jego głos zanosił się płaczem. - Gdzie to jest?! Zgubiłem, zgubiłem!
       Szybko skojarzyłem fakty, dzięki czemu przypomniałem sobie dokładnie co takiego zgubił. Kartkę, z którą uciekał. Pies położył się na ziemi i nakrył pysk łapami.
-Zły Cas - chlipał. - Bardzo zły Cas. Dlaczego? Dlaczego zawsze mi jest źle? Dlaczego inne psy są szczęśliwe? Czy to kara za to, że nie chcę być tak głupi jak one?
       Coś mnie ruszyło. Spojrzałem na niego zupełnie inaczej. Przypomniały mi się chwile z dzieciństwa, trudności z jakimi musiałem się zmierzyć. Sam. Zobaczyłem w tej włochatej kulce samego siebie, zagubionego, tego któremu nikt nie pokazał właściwej drogi. I nagle dotarło do mnie, że ja i on jesteśmy do siebie cholernie podobni, że nie mogę zostawić go samego.
-Nie płacz - rozkazałem siadając koło niego. - Mądre psy tak nie robią. Pomyśl, jeśli zobaczą cię jak płaczesz, nie będą cię szanować. Będziesz nikim.
-Nie będę nikim! - zerwał się nagle. - Nie chcę! Chcę być najlepszym psem na świecie! Chcę, żeby mnie szanowali!
       Uśmiechnąłem, słysząc te niecodzienne aspiracje. Mało kiedy zdaża się, ktoś kto jako szczenię wie, jaka droga jest dla niego przeznaczona.
-Gdzie twoi rodzice? - skupiłem na nim uwagę. - Może już powinieneś iść? Może cię szukają? Martwią się o ciebie?
-Nie - westchnął cicho. - Nie mam taty, a mama mnie nie kocha. Mam dużo rodzeństwa, ale ona nie zwraca na nas uwagi. Tylko na panią i pana, bo ją karmią, a o nas nie panięta. Raz to mnie nawet ugryzła, bo wziąłem jej piłkę. Zresztą zawsze dbałem sam o siebie. Nie lubię innych bo są dla mnie za głupi. Tylko zabawy im w głowie. Dlatego odeszłem, nie chciałem tak żyć. Poszłem tu, żeby się nauczyć czegoś.
       Krzywiłem się, gdy wypowiadał niepoprawne formy wyrazów, bądź też kaleczył język, przez zmianę szyku zdania. Nie miałem mu tego za złe. Wiedziałem, że nie miał nikogo, kto nauczyłby go poprawnie mówić, więc tylko przytakiwałem lub poprawiałem, gdy za bardzo coś pomieszał.
-Ty jesteś inny - pokiwał łbem. - Rozumiesz mnie, prawda?
-... Zdaje mi się, że tak - zacząłem niepewnie. - Kiedy byłem w twoim wieku też odszedłem od rodziny. Nie czułem do nich przywiązania, a nasze więzi były rozluźnione do tego stopnia, że zupełne zerwanie ich było tylko kwestią czasu. Nie potrafiłem żyć z psami, które kierują się jedynie popędami, a za prawdę przyjmują wszystko, co im powiedzą.
       Spojrzał na mnie z uznaniem. Niepewnie podszedł do mnie bliżej, na tyle, że mogłem uznać to za złamanie granicy przestrzeni prywatnej, jednak zanim zdołałem cokolwiek powiedzieć, przyległ mi do klatki piersiowej i wtulił zimny nos w moje futro.
-Naucz mnie! - pisnął, nie odsuwając się ani o centymetr. - Naucz mnie wszystkiego co potrafisz! Chcę być taki jak ty!
       Zbaraniałem. Przez całe życie uważałem się za dziwoląga, kogoś nieciekawego, niewartego uwagi. Tym czasem zjawił się kundel, dla którego stałem się wzorem, po zaledwie kilku minutach znajomości i zapewnia, że chce "zmarnować" swoje życie, w ten sam sposób, w jaki ja zmarnowałem swoje. Chyba milczałem zbyt długo, bo pies odsunął się ode mnie i rzucił mi najbardziej zawiedziony rodzaj spojrzenia.
-Proszę... - szepnął. - Tylko jeden raz! Tylko jedna rzecz! Proszę!
       Westchnąłem, po czym pokiwałem łbem z rezygnacją. Szczeniak podskoczył z radości, ale szybko się opanował, przyjmując poważny wygląd. Kiedy spytałem go co się stało, on począł wyjaśniać, że dla niego przejawy emocji są złe i od niedawna próbuje się ich wyzbyć.
-Jestem Loki - uznałem, że najwyższy czas się przedstawić. - Ludzie tak mnie nazwali i w pełni podoba mi się to imię. A ty?
-Cas - odparł szybko, po czym popadł w zamyślenie. - Tak, jestem Cas... To skrót od... - zamilkł, starając coś sobie przypomnieć. - ...Casziel.
       Zaśmiałem się lekko, bo jego imię brzmiało zupełnie jak "kaszel". Casziel zrobił urażoną minę, a ja uznałem, że kiedy próbuje naśladować zachowanie dorosłych jest jeszcze zabawniejszy, niż gdy łączy ze sobą dwa niepasujące do siebie wyrazy. "Casziel"... Nagle coś mnie olśniło. W głowie zabłysło światełko wspomnienia z dzieciństwa, z czasów mieszkania wśród ludzi. Nie stłumiłem go, bo było to dobre wspomnienie. Jedno z niewielu.
-A może "Castiel"? - spytałem, po dokładnym przypomnieniu sobie pewnego wątku.
-Tak! Castiel! - znów się zapomniał i trochę za bardzo dał upust emocjom. Szybko to do niego dotarło, więc jeszcze raz powtórzył wcześniejszą wypowiedź, tym razem bez zbędnego przejęcia.
-Lubiłem ten serial... - zdałem sobie sprawę jak bardzo brakuje mi typowo ludzkich rozrywek, tj. oglądania telewizji.
-Kogo? - spytał widocznie zainteresowany.
       Uśmiechnąłem się tylko, nie chcąc mu tłumaczyć pochodzenia jego imienia. Coraz bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że ten szczeniak jest wyjątkowy. Postanowiłem, że nauczę go kilku rzeczy, może nawet pozwolę mu zostać u siebie na dłużej. I właśnie tu pojawił się problem. Nie było już żadnego "u siebie". Porzuciłem sforę, skazując nas tym samym na głodówkę i zimne noce na ulicy. Wychowałem się w podobnych warunkach; w warunkach, których nie życzyłbym najgorszemu wrogowi, a co dopiero Casowi. I chociaż perspektywa powrotu do sfory nie do końca mi odpowiadała, bo przecież podjąłem decyzję; jednak tu szło o coś ważniejszego. Cas zasługuje na wszystko, co najlepsze.
-Pójdziemy do mnie - zadecydowałem, rzucając szczeniakowi krótkie spojrzenie. - Mam wiele... przedmiotów, które mogą ci się spodobać.
-Super! - pisnął, nadal starając się nie okazywać emocji. - Szkoda, że zgubiłem kartkę.
-Właśnie. Chciałem cię o to spytać. Do czego była potrzebna ci ta kartka?
Castiel zasmucił się na samą myśl o przykrym zdarzeniu. Odetchnął cicho i spojrzał na mnie niepewnie, jakby z obawy, że go wyśmieję.
-Tam były napisane litery. Bo ja bardzo chcę się nauczyć czytać, ale nikt nie umie i nie nauczy mnie. Dlatego ukradłem zeszyt dziewczynce i uciekałem bo mnie goniła. I chciała go zabrać, a ja się o to bałem, bo teraz nie będę umiał czytać.
       Coś chwyciło mnie za serce. Wszystkie szczeniaki, jakie do tej pory znałem wręcz uciekały od nauki czytania i wszystkiego co było związane z samodzielnym myśleniem.
-Nie martw się o to - powiedziałem. - W mojej jaskini mam mnóstwo książek i podręczników...
-Ty... - głośno nabrał powietrza i wytrzeszczył oczy. - Ty umiesz czytać?!
       Z początku zdziwiła mnie jego reakcja, ale później dotarło do mnie, iż w jego otoczeniu żaden pies nie posiadał tej umiejętności. Kiedy przytaknąłem, natychmiast zerwał się z miejsca, wydał kilka radosnych okrzyków i niemal klęknął, błagając, abym natychmiast go tam zaprowadził. Nie opłacało się wracać do parku po zostawioną tam wcześniej torbę, w której znajdowało się jedynie trochę prowiantu na "czarną godzinę" oraz niedokładne mapy. Pokiwałem łbem i ruszyłem w drogę powrotną do sfory, a Cas, z trudem hamujący wesołe podskoki, za mną.

       Podróż nie należała do najprzyjemniejszych. Częściowo przez niecierpliwego szczeniaka u boku, domagającego się co chwilę mojej uwagi; częściowo przez deszcz, który niespodziewanie lunął z nieba. Teraz nie dość, że Cas opowiadał o swojej przeszłości, to jeszcze marudził i jęczał.
-Proszę! - powiedziałem, przerywając mu historyjkę o zbitym kubku. - Pięć minut ciszy. Tylko pięć minut.
-Skąd mam wiedzieć ile to pięć minut? - zamyślił się. - Nie umiem liczyć... No i wtedy pani powiedziała...
-Nie zaczyna się zdania od "no" - westchnąłem. - Po prostu postaraj się być cicho, aż nie pozwolę ci się odezwać, rozumiesz?
-O-okej.
       Odetchnąłem, ale już po minucie temat rozbitego kubka ze Star Warsów powrócił nagle i bezlitośnie. Nie pozostawało mi nic innego, jak tylko iść szybciej i słuchać. Albo chociaż udawać, że słucham.

       Po około godzinie dotarliśmy do rzeki odgradzającej nas od przysłowiowego punktu B. Rzecz jasna, sam przebyłbym drogę w pół godziny, ale szczeniak nie był przyzwyczajony do długiego marszu. Szliśmy zatem wolno, nawet pełzaliśmy, a im bliżej do celu, tym Cas bardziej nie mógł się doczekać. Pojawienie się rzeki na naszej trasie oznaczało, że już prawie jesteśmy, więc nawet uśmiechnąłem się na jej widok.
-Musimy przez nią przejść - powiedziałem. - Prąd jest tutaj bardzo silny, więc nawet nie myśl o kąpieli. Przy twojej masie ciała porwałoby cię trzy kilometry stąd.
-To dużo?
-Bardzo.
       Odnalazłem wzrokiem wystające z wody kamienie, tworzące niezbyt bezpieczną ścieżkę na drugi brzeg. Spojrzałem niepewnie na szczeniaka, który ledwo stał na łapach, wpatrując się we mnie z zaciekawieniem. Tak, to byłoby ryzykowne, ale nie wezmę go na grzbiet, bo w ten sposób utopimy się obaj. Mogę tylko iść z tyłu i go asekurować.
-Pójdziesz pierwszy - powiedziałem.
-Mam płynąć? Nie umiem.
-Nie, musisz iść po tej ścieżce. - Wskazałem kamienie. - Idź powoli i ostrożnie, nie oglądaj się, i nie bój. Będę tuż za tobą.
-Nie boję! - krzyknął i śmiałym ruchem wskoczył na pierwszy stopień.
       Zachwiał się, przez co niemal stanęło mi serce, lecz po chwili złapał równowagę i uśmiechnął się w moim kierunku.
-Dam radę! - powiedział dumnie.
-Miałeś się nie odwracać, gamoniu - prychnąłem. - Idź. Powoli.
       Szło nam dobrze aż do siódmego kamienia. To wtedy niebo przeszył piorun, a ziemia zadudniła. Cas podskoczył ze strachu na dobry metr wzwyż, poślizgnął i wylądował w wodzie. Nie zdążyłem zareagować, ani też nie zrobiłem nic, aby mu pomóc. To stało się zbyt szybko. Szczeniak piszczał, szamotał się, próbował stawić opór wodzie, która porywała go coraz dalej. Ocknąłem się chwilę później, zbyt długą chwilę później. Nie mogę go stracić. Wskoczyłem za nim.

       Wyszedłem na brzeg dobre pół kilometra dalej.
-CAS! - ryknąłem na całą okolicę, rozglądając się w poszukiwaniu przyjaciela.
       To było pierwsze, co zrobiłem. Zapomniałem o sobie, o tym jak bardzo jestem wycięczony po przegranej walce z prądem wody. Zapomniałem o wszystkim, co mnie dotyczyło, by docelowo skupić się wyłącznie na Casie. Szybko wstałem i nawet nie otrzepawszy się z błota, rzuciłem się wzdłuż nurtu rzeki, starając się go namierzyć. Jednak nie było go nigdzie, rozpłynął się bezpowrotnie, czyniąc w moim umyśle coś na kształt pustki obecnej po stracie kogoś bliskiego. Co z tego, że znaliśmy się zaledwie kilka godzin. On miał coś w sobie, przez co czułem, że jest najważniejszą osobą w moim dotychczasowym życiu. Bowiem, żadem spotkany przeze mnie pies nie był nim, nie był Casem.
-CASTIEL!!! - powtórzyłem nawoływania.
       Odpowiedziała mi cisza. Przebiegła przeze mnie fala żalu i smutku. Wrażenie, że nic już nie da się zrobić; gorzka prawda, że czasu nie da się cofnąć. Odpędziłem pesymistyczne myśli, starając się opanować rosnące uczucie bezsilności. Biegałem po brzegu przez krótką chwilę, wołając i wypatrując przyjaciela, po czym ponownie wskoczyłem do wody i bez względu na konsekwencje, zacząłem przeszukiwać rzekę wzdłuż i wszerz, z nieugaszonym jeszcze do końca, płomyczkiem nadziei. Nic, nie było go nigdzie.

-L...Loooki! - usłyszałem cieniutki głosik.
       W pierwszej chwili uznałem go za złudzenie, jednak gdy głosik znów się odezwał, wiedziałem już, że to nie fatamorgana. Lotem błyskawicy rzuciłem się w stronę skąd dochodził odgłos. Źródło dźwięku znajdowało się zaledwie kilka susów dalej, że aż trudno było uwierzyć, iż mogłem je przeoczyć. Mokre, przemarznięte i wyczerpane leżało na brzegu, nie mogąc się podnieść.
-Prze... Przepraszam - pisnął i spojrzał na mnie dużymi okrągłymi oczyma.
       Miałem ochotę go przytulić, ucałować, powiedzieć, że nic się nie stało, że go kocham; jednak tego nie zrobiłem. Wyprostowałem się i łamiącym się, oskarżycielskim głosem niemal wyrecytowałem:
-Nigdy więcej tak nie rób.

Brak komentarzy: