Kolejny dzień
męczącej tułaczki. Kolejny dzień tego bezsensownego przedzierania się
przez niezliczone gąszcze i różne wąwozy. Mogłam zostać w starej
watasze, ale nie. Moja ciekawość do świata chyba na to nie pozwoliła.
Przynajmniej teraz bym sobie siedziała w jaskini, a nie została
upieczona na słońcu. Raczej teraz się nie wrócę, zbyt daleko.
Popatrzyłam się do tyłu. Świat w tyle wydawał się coraz bardziej
ciemniejszy. Odwróciłam się i pomaszerowałam dalej, znów w te
chaszcze... Tyle dni podróżowania, i co? Słońce i ta suchość w pysku.
Widocznie w moim organizmie nie było wody, której znalezienie teraz
graniczyło by z cudem. Ledwo daje radę iść, a co jeszcze szukanie
czegoś. Cóż, za tą wyprawę muszę winić tylko siebie. Chciałam się czegoś
dowiedzieć, jednak nie wiem nic. Westchnęłam głośno. Łapy zaczęły mi
się plątać, co by oznaczało, że jest coraz gorzej. Już wymyślałam
kiedyś, jak i dlaczego mogę umrzeć. Teraz na przykład z odwodnienia. Już
wyobrażam sobie jak nad moją padliną będą zbierać się sępy.
Przynajmniej im się przydam. Nagle zaiskrzyła nadzieja. Zobaczyłam małe
jezioro. Może to fatamorgana. Rozejrzałam się. Nie jestem przecież w
Afryce. Walnęłam się parę razy w głowę i ostatkiem sił weszłam i
położyłam się na wodzie. Było dosyć przyjemnie, do czasu w którym
dostałam czymś w brzuch. Warknęłam lekko i podniosłam łeb. Zobaczyłam
psa trzymającego coś w łapie
Ktosiu?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz