Jako jedna z tych "nowych", gdy już zostałam przyjęta do sfory
postanowiłam sama na własną rękę zwiedzić okolicę. Skoro jestem
nielękliwa to nic mi raczej nie zagrażało. a nawet jeśli to i tak
pożegnał by się z życiem. Lub zdychał by w męczarniach po zadanych
przeze mnie ciosach. Dwie możliwości do wyboru. Szłam przez piękny las,
tak umiem dostrzec piękno. Raz po raz promyki słońca muskały moje futro i
raziły moje dwukolorowe oczy. Chłodny wiatr łaskotał mnie w pysk.
Powietrze było takie czyste.. Łapałam głębokie wdechy. Zielona trawa
pięknie współgrała z otoczeniem. Delikatnie stawiałam łapę za łapą.
Nasłuchiwałam śpiewu ptaków przebijających głuchą ciszę. Echo, szum.
Piękna okolica. Można by było tu zostać na zawsze. Nagle ujrzałam
wielkie drzewo rosnące tuż przede mną. Jego gałęzie były mocne i dumnie
pięły się ku niebu. Wspięłam się na stare monstrum. Wchodziłam coraz
wyżej. Chciałam podziwiać okolice ze samego szczytu. Gdy moja wspinaczka
zbliżała się ku końcowi, zobaczyłam "liściasty sufit", który musiałam
"przebić" aby być na szczycie. Łapami odsuwałam gałęzie z liśćmi i nagle
oślepiło mnie światło słońca. Byłam na samej górze. Piękną chwilą było
to, że załapałam się na zachód słońca. Widok był cudowny, nikt nie mógł
sobie tego wyobrazić dopóki tego nie przeżyje osobiście.
Siedziałam tam dłuższą chwilę. Gdy zrobił się już zmrok, powoli
schodziłam na dół. Przystanęłam na bliźniaczych gałęziach, które były ze
sobą połączone. Znajdowałam się 6 metrów nad ziemią - nie było tak
wysoko. Położyłam się i pogrążyłam w śnie.
Ktoś chętny?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz